Zapraszam także tutaj:

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dzisiejsze włosy, kwietniowy przyrost i nowy wspaniały kosmetyk :)

Ponieważ jutro wyjeżdżam na całą majówkę i na bloga będę mogła zajrzeć dopiero 6-go maja, postanowiłam zrobić dziś małe porównanie długości z okresu kwietnia. Minął już miesiąc od ostatniego podcięcia, o którym pisałam tutaj, kiedy to "wyprostowałam" bardzo nierówno rosnące włosy. Narzekałam też ostatnio, że moje włosy przez zimę prawie nic nie urosły (tutaj). Postanowiłam więc sprawdzić, czy na wiosnę nieco ruszyły.


Jest trochę do przodu, może nie jakoś dużo, ale jestem dobrej myśli. I, jak widać, znowu nie rosną równo :P Kolejne podcięcie planuję na połowę czerwca, mam nadzieję, że nie trzeba będzie ścinać tyle, co ostatnio...


Swoją drogą, zauważyłyście może blask na dzisiejszym zdjęciu? :) To w moim przypadku raczej rzadkie zjawisko :P Już się tłumaczę:

Kilka dni temu wybrałam się na zakupy na lubelski targ i natknęłam się na stoisko, gdzie można było kupić znane i polecane przez włosomaniaczki maski, m.in. Bingo Spa, Stapiz, a także Tangle Teezer i inne cuda :) Ja oczywiście jak zwykle wypatrzyłam sobie jakąś nieznaną maskę (a przynajmniej nie widziałam jej nigdy na żadnym blogu), która po pierwszym użyciu trafiła do grona moich ulubieńców :) Jest to maska Stapiz Argan'de z olejkiem arganowym. Wystarczył rzut oka na skład, aby przekonać się do jej zakupu:



Owszem, ma trudno zmywalny silikon, ale poza tym cenne oleje (słonecznikowy, arganowy, jojoba) i proteiny soi. Jak już mówiłam, postanowiłam wrócić do silikonów, ponieważ mam dość walki z szorstkimi, matowymi, wyglądającymi niezdrowo włosami. Jest to chyba pierwszy produkt, który kiedykolwiek dał na moich włosach efekt wow. Włosy są po niej niesamowicie gładkie, miękkie, błyszczące, wspaniale nawilżone, po prostu idealne :) Jak to możliwe, że nigdy nigdzie nie spotkałam się z recenzją tej maski?!

 


Za 250 ml zapłaciłam 15zł, co nie jest zbyt wygórowaną sumą - zwłaszcza biorąc pod uwagę efekty :) Nie dowierzając nieco lusterku i zdjęciu postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie aż tak błyszczą i nakręciłam kolejny włosowy filmik. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania.


Nie mam łysego placka na głowie, włosy po prostu się tak dziwacznie ułożyły, czasem tak mają. ;)

A tymczasem uciekam sobie na majówkę w ukochane Bieszczady. Jadę tam po raz drugi, po niecałym roku i nie mogę się już doczekać pierwszego wejścia na połoniny :) Życzę Wam wszystkim udanego długiego weekendu!


Pozdrawiam,
Klaudia

niedziela, 28 kwietnia 2013

Krem Herbamedicus jako baza kremowa


O oliwkowym kremie Herbamedicus pisałam Wam już nie raz i nie dwa, i z pewnością jeszcze wiele razy o nim usłyszycie. Jest to moje największe odkrycie, jeśli chodzi o kremy i zdecydowanie mój ulubiony tego typu produkt. Pokochałam go od pierwszego rzutu oka na skład :)

Używałam tego kremu przez kilka miesięcy i sprawował się dobrze: fajnie nawilżał, nie zapychał, nie tłuścił skóry. Jego wielką zaletą był bardzo prosty skład, w którym nie było żadnych zbędnych substancji (parafiny, silikonów itp.). Składników, które się w nim znalazły, było dokładnie 10. Czy ktoś z Was widział kiedykolwiek podobny kosmetyk? ;)

Kiedy zagłębiłam się nieco w temat półproduktów i robienia własnych kosmetyków, stanęłam przed wyzwaniem zrobienia własnego kremu do twarzy. Najpierw jednak postanowiłam nieco poeksperymentować na gotowym kosmetyku, do którego co nieco dodałam, zmieniając jego właściwości i konsystencję tak, aby jak najlepiej odpowiadał mojej skórze. Wybór padł oczywiście na Herbamedicus :)


Okazało się, że krem ten sprawdza się idealnie nie tylko solo, ale również jako baza kremowa. Jak wspominałam wyżej, jego skład jest na tyle prosty i krótki, że można go swobodnie modyfikować. Nie zawiera co prawda zbędnych substancji, ale jest również ubogi w składniki aktywne. Jak dla mnie jego skład jest po prostu zaproszeniem do tego, aby co nieco przy nim pomajstrować :P Spójrzmy, jak to wygląda:


Aqua - woda
Glyceryl Stearate - emolient, emulgator
Octyldodecanol - emolient, stabilizator emulsji
Cetearyl Alcohol - emolient, stabilizator emulsji
Glycerin - humektant, funkcja nawilżająca
Olea Europea Fruit Oil - oliwa z oliwek, olej roślinny
Parfum - zapach
Benzyl Alcohol - konserwant
Methylchloroisothialzolinone - konserwant
Methylisothiazolinone - konserwant


Wybranie bazy kremowej jest o wiele łatwiejszym wyjściem niż robienie własnego kremu od zera. Dlaczego Herbamedicus jest dobrym produktem do tego celu?

Krem ten określiłabym jako absolutną kremową podstawę, która zawiera tylko koniecznie niezbędne produkty do stworzenia kremu. Jest to właściwie najprostsza emulsja, jaką tylko można stworzyć po to, aby dodać do niej trochę składników aktywnych.

  • wybierając krem Herbamedicus nie musimy się zmagać z procesem emulgacji kremu, który czasem (lub często, w przypadku początkujących :P) nie wychodzi
  • krem ten zawiera stabilizatory emulsji, które jednocześnie polepszają aplikację kremu, nie ma więc obawy, że któryś z dodanych przez nas składników spowoduje rozwarstwienie lub niekorzystną zmianę konsystencji
  • krem zawiera konserwanty, nie trzeba będzie więc zajmować się konserwowaniem samemu
  • krem ma dość gęstą konsystencję, przez co spokojnie można do niego dodawać nawet spore ilości płynnych półproduktów bez obaw, że będzie zbyt rzadki
  • i najważniejsze - krem ten ma o wiele prostszy skład niż większość gotowych baz kremowych dostępnych w sklepach internetowych z półproduktami i jest od nich o wiele tańszy - za 250ml Herbamedicus zapłacimy ok. 10 zł, podczas gdy w jednym z popularnych sklepów internetowych 250ml bazy kosztowałoby nas aż 48zł 

Co można dodać do takiego kremu? Wszystko, co mamy i co lubi nasza skóra :) Ja dodawałam sok z aloesu, glicerynę, witaminę A+E, oleje... Wszystko ładnie się łączyło, tworząc odpowiednio gęstą, stabilną emulsję, która świetnie sprawdzała się na mojej skórze. Tak więc - po raz kolejny polecam Wam wypróbować Herbamedicus. Jeśli nie sprawdzi się solo, z pewnością będzie świetnym półproduktem :)


Pozdrawiam serdecznie,
Klaudia

wtorek, 23 kwietnia 2013

Dzisiejsze włosy - 23.04.2013

Dzisiaj skorzystałam z pięknej pogody i wybrałam się na popołudniowo-wieczorny spacer :) Wreszcie miałam okazję zrobić zdjęcie swoich włosów w świetle naturalnym. W dniu dzisiejszym miały się dosyć dobrze, jak widzicie, są już trochę odratowane po przeolejowaniu, o którym ostatnio pisałam. Mimo to, nadal nie są jakieś nie wiadomo jak piękne. Na niektórych zdjęciach możecie zauważyć delikatne rudawe pozostałości po hennie, które mi właściwie aż tak nie przeszkadzają :) Swoją drogą, kupiłam ostatnio drugie opakowanie Orzechowego brązu Khadi, ale nie mam pojęcia, kiedy wezmę się za farbowanie... Czekam na parę dni wolnego lub na jakiś luźny weekend, bo, jak wiadomo, włosów nie można myć 48h po farbowaniu, a niestety przez ten czas na włosach utrzymuje się niezbyt przyjemny zapach farby.

No to teraz zdjęcia :)




Miłego dnia jutrzejszego!
Klaudia :)

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Miesięczna kuracja kozieradką - podsumowanie

http://polki.pl
O nasionach kozieradki pewnie większość z was już słyszała. Wywar z nich sporządzony ma działanie przeciwzapalne, co działa łagodząco na naszą skórę (nie tylko głowy) i może przyczynić się do zahamowania wypadania włosów, a także przyspieszenia ich wzrostu. Jak to wyglądało u mnie?

Wywar sporządziłam z 1 łyżeczki nasion, które zalałam ok 3/4 szklanki gorącej wody. Po ostygnięciu nasionka przecedziłam, a pozostały płyn przelałam do butelki i zakonserwowałam DHA BA. Myślę, że następnym razem przygotuję bardziej skoncentrowany napar - tą samą ilością wody zaleję 2 łyżeczki kozieradki.

Kozieradkę wcierałam w skórę głowy regularnie: zwykle co drugi dzień na kilka godzin przed myciem, czasami na noc. Nie powodowała ona wzmożonego przetłuszczania, ale obawiałam się, że jej zapach będzie na włosach wyczuwalny. 

Wczoraj minął miesiąc od rozpoczęcia kuracji, co więc mogę powiedzieć?

Kozieradka jest świetna :) Mniej więcej od początku roku kalendarzowego męczyłam się z wypadającymi włosami. Po rozpoczęciu kuracji problem znacznie zmniejszył się po zaledwie dwóch tygodniach stosowania, a obecnie włosy nie wypadają prawie wcale! Podczas mycia w wannie jest ich tylko kilka, kilkanaście, podczas gdy wcześniej wychodziły całe małe pasemka. Jeśli chodzi o przyspieszenie porostu, niestety nie zauważyłam efektów, ale efekt zmniejszenia wypadania skutecznie przekonał mnie do kontynuowania kuracji :) Mam nadzieję, że po kolejnym miesiącu uzyskam równie dobre efekty.


Pozdrawiam,
Klaudia

PS. Dziś na blogu Sempre la Belleza pojawił się nowy odcinek cyklu "Włosowa siostra", a w nim moje włosy :) Zapraszam!
http://siempre-la-belleza.blogspot.com/2013/04/wosowa-siostra-cz-13-ciemnowose-srednio.html

sobota, 20 kwietnia 2013

Moje włosy przestały rosnąć?

Długości swoich włosów przyglądam się już od jakiegoś czasu, jednak ciągle miałam nadzieję, że brak widocznego przyrostu jest tylko złudzeniem. Dzisiaj postanowiłam zrobić zdjęcie porównawcze i oto efekty:



To chyba jakieś żarty? Od czasu zrobienia listopadowego zdjęcia minęło 5,5 miesiąca, co daje potencjalnie jakieś 8cm wzrostu. Nawet odejmując 4-5cm na dwa małe podcięcia w międzyczasie, powinno to dać ładne kilka centymetrów długości. Przez ten czas stosowałam masaż skalpu, skrzypokrzywę, siemię lniane, wcierkę z pokrzywy, wcierkę z kozieradki, olejek rycynowy i inne oleje na skalp. Obecny stan rzeczy jest więc co najmniej dziwny, nie wspominając już o tym, że irytujący.


Dla porównania - przyrost 5-cio miesięczny z innego okresu:


początek czerwca - początek listopada

Wiem, że w listopadzie pisałam, że nie zamierzam więcej zapuszczać włosów, ale od jakiś 2-3 miesięcy stosuję przyspieszacze, żeby jednak jeszcze trochę zyskać na długości. Podcinane były 2 razy po 1cm w domu oraz raz 3cm u fryzjera (a może trochę więcej - na temat tego podcięcia pisałam tutaj). Może jednak podcinałam zbyt dużo? Mimo wszystko - minęło dużo czasu, więc chyba powinna pojawić się jakakolwiek zmiana?

Ja już w tym momencie nie mam pytań.
Albo inaczej - mam ich całe mnóstwo....


Pozdrawiam,
Klaudia

czwartek, 18 kwietnia 2013

Straciłam cierpliwość. Wracam do silikonów!

Może niektóre z Was zdziwi mój dzisiejszy post, ale dzisiaj wybrałam się do Rossmanna w celu zakupienia odżywki z silikonami.

Tak, pękłam. Straciłam cierpliwość do swoich włosów. Przez jakiś czas pielęgnacja bezsilikonowa służyła im nieźle, ale obecnie mam już dosyć wiecznie matowych, szorstkich, napuszonych włosów. Taka już ich natura, że są wysokoporowate i najwyraźniej maski, oleje i wyrzeczenia na ich rzecz to za mało, aby odwdzięczyły się porządnym wyglądem. Być może naturalna pielęgnacja po prostu im nie odpowiada, a skoro przemysł kosmetyczny wytworzył coś takiego jak silikony, nie widzę powodów, żeby z tego nie skorzystać. Moje włosy są zdrowe, nie mają zniszczonych końców, nie cierpią na nadmierne przesuszenie ani oklapnięcie, więc w tym momencie zależy mi tylko na tym, aby wizualnie nieco poprawić ich wygląd. Bo przecież włosy mają być przede wszystkim ozdobą, a nie brzydkim, sterczącym, choć skrupulatnie pielęgnowanym przez lata trofeum.



Po szybkich oględzinach zdecydowałam się na odżywkę Timotei with Jericho Rose "Lśniący blask". W składzie jest Amodimethicone i Dimethicone, a ze składników bardziej odżywczych olej sezamowy


Nowy plan pielęgnacji (na czas bliżej nieokreślony):
  •  mycie co 2 dzień łagodnym szamponem (bez zmian)
  •  po każdym myciu stosowanie odżywki z silikonami
  •  1-2 razy w tygodniu maska przed lub po myciu (bez zmian)
  •  raz na 2 tygodnie olejowanie
  •  raz na 1-2 tygodnie oczyszczanie szamponem ze SLS
  • stosowanie odżywki b/s oraz zabezpieczanie końców silikonowo-jedwabnym serum (bez zmian)


    Mam nadzieję, że zmiany w pielęgnacji okażą się trafione i że moje włosy wreszcie zyskają nie tylko na kondycji, ale i na wyglądzie. Życzcie mi powodzenia :)

    Pozdrawiam,
    Klaudia

środa, 17 kwietnia 2013

Fryzura na noc: koczek czy warkocz?


Wiem, że wiele z was ma problem z dobraniem odpowiedniej fryzury do snu. Ciężko znaleźć upięcie, które będzie wygodne, ochroni włosy, a jednocześnie ich w brzydki sposób nie zgniecie i nie zdeformuje. Sama nie trafiłam na ideał w tej kwestii... postanowiłam jednak zrobić szybkie porównanie dwóch fryzur, w których najczęściej spałam :)

Zestawię te dwie fryzury w kilku kategoriach. Kolor zielony oznacza "wygraną" koczka, a kolor niebieski - warkocza.




WYGODA

Zdecydowanie bardziej wygodną fryzurą jest koczek. Jego zrobienie zajmuje kilka sekund, jeśli zrobimy go dobrze, będzie się trzymał na głowie przez całą noc, nie uwiera w kark i na ogół nie zsuwa się z niego gumka. Warkocz natomiast może się łatwo rozpleść w ciągu nocy (jeśli użyjemy zbyt słabej gumki), trzeba poświęcić więcej czasu na jego zaplatanie, może być nam z nim niewygodnie podczas snu.


OCHRONA

Wydaje mi się, że w tej dziedzinie również wygrywa koczek. Włosy upięte w ten sposób mają niewielki kontakt z pościelą, teoretycznie najbardziej niszczy się warstwa od spodu, która na co dzień nie jest widoczna. W warkoczu natomiast otarciom ulega wierzchnia warstwa włosów, a ponadto zauważyłam, że częste noszenie warkocza sprzyja rozdwajaniu się końcówek. Oczywiście, jeśli zrobimy nieodpowiedniego koczka (naciągniemy włosy zbyt mocno, użyjemy nieodpowiedniej gumki), włosy mogą się połamać, ale to już inna historia :)


ODKSZTAŁCENIA

Chyba największy problem wynikający z upinania włosów na noc... I w tej dziedzinie muszę wybrać mniejsze zło, a jest nim warkocz. Po jego rozplątaniu rano włosy są pofalowane - czasem lepiej, czasem gorzej, a efekt utrzymuje się na nich do końca dnia. Nie jestem tym zachwycona, ale niestety po koczku wyglądają sto razy gorzej: sterczą na wszystkie strony, są spuszone, niesforne i widać na nich bardzo wyraźne i brzydkie odgniecenia od gumki. Tym sposobem moje raczej proste z natury włosy są cały czas pofalowane, ale co poradzić...


PRZETŁUSZCZANIE

 Może się zdarzyć tak, że fryzura ma wpływ na przetłuszczanie się włosów. W moim przypadku koczek bardzo ten proces przyspiesza, dlatego też znów skłaniam się w stronę warkocza. Zaplatanie włosów w domu i do snu pomaga mi nieco przedłużyć ich świeżość - kiedy nosiłam koczka czułam, że skóra wydziela zwiększoną ilość sebum i włosy po kilku godzinach były tłustawe.



OBCIĄŻENIE CEBULEK

W tej kwestii również lepszy jest warkocz - w takiej fryzurze cebulki są poddawane minimalnemu napięciu, w przeciwieństwie do koczka, który może dość mocno ciągnąć, przyczyniając się do osłabienia "fabryki włosów" i ich nadmiernego wypadania.



Kto wygrywa ostateczne starcie? Warkocz. Mimo odkształceń, które nie zawsze wyglądają ładnie i nie pozwalają włosom układać się w sposób naturalny, zwykle decyduję się na tą fryzurę, gdyż włosy po koczku są w takim stanie, że nie nadają się do pokazania ludziom.

Czy znacie jakieś inne fryzury, które dobrze sprawdzają się na noc? ;)

Pozdrawiam,
Klaudia

sobota, 13 kwietnia 2013

Błędy w olejowaniu. Jak wysuszyć wysokoporowate włosy na wiór? - Antyporadnik ;)

Jeśli macie wysokoporowate włosy, to doskonale wiecie, że często ich pielęgnacja jest syzyfową pracą - dokładamy wielu starań, a one ciągle są suche, matowe, brzydkie i nie takie, jak powinny. W ich pielęgnacji łatwo popełnić błędy, albo nawet inaczej - ich pielęgnacja składa się właściwie z samych błędów, bo takim włosom i tak nigdy nic nie pasuje :P Tak przynajmniej jest u mnie. Przestaję się już powoli przejmować ich stanem, bo robię wszystko, co mogę, a one ciągle są nie takie... matowe, puszące się, sterczące. Chyba czas się z tym pogodzić ;)

Dziś jednak chciałam napisać o tym, jak szybko i łatwo można doprowadzić włosy wysokoporowate do straszliwego stanu, w którym człowiek łapie się za głowę i zaczyna się zastanawiać, dlaczego po roku pielęgnacji włosy wyglądają gorzej niż przed... A przyczyną takiego obrotu rzeczy mogą być błędy w olejowaniu.

Oleje kuszą nas obietnicą gładkich, mocnych, błyszczących włosów, ale, jak widać, włosom wysokoporowatym nawet one nie odpowiadają ;) Przekonałam się o tym kilkanaście dni temu, kiedy to spojrzałam w lustro i zauważyłam, że moje włosy są niesamowicie suche, twarde, sztywne i że wyglądają tak, jakbym nigdy nie nakładała na nich odżywki. Byłam dosłownie załamana ich stanem. Zupełnie nie wiedziałam, co jeszcze mogę z nimi zrobić, skoro przecież tak często nakładam na nie oleje, odżywki, a one ciągle są tak brzydkie... Po czym przeanalizowałam ich aktualną pielęgnację i zdałam sobie sprawę z tego, że przez ostatnie 2 miesiące ani razu nie nałożyłam na nie porządnej maski po myciu. Przez ten czas używałam za to wszelkiej maści olejów, które zamiast odżywić włosy, strasznie je wysuszyły i usztywniły.

Wniosek? Częste olejowanie zdecydowanie nie jest dla mnie, bo moje włosy chcą przede wszystkim pić. Przyjmują odżywkę i maskę dosłownie w każej ilości, mogę jej do woli dokładać, a nie będą ani trochę obciążone. Trudno, póki co zrezygnuję z olejowania, a skupię się na nawilżaniu - mam nadzieję, że to jest to, czego chcą.

Poniżej zdjęcia dla zobrazowania sytuacji. Na pierwszym - włosy wysuszone olejami, matowe, sztywne, miotłowate i bez życia. Na drugim - włosy po dwóch, trzech "reanimacyjnych" myciach (z nałożeniem nawilżającej maski na godzinę). Nie wróciły jeszcze do przyzwoitego stanu, ale myślę, że widać zmianę - nie są już tak suche i twarde, układają się bardziej miękko, zyskały też odrobinkę blasku. Mam nadzieję, że po kilku następnych myciach będą wyglądały jeszcze lepiej - dam Wam znać ;)

przed i po
Na zdjęciach włosy wyglądają, jakby zupełnie straciły kolor, ale zrobiłam te zdjęcia w takim świetle dlatego, że chciałam dobrze zobrazować Wam, na czym polega opisywany problem, bo tylko tak mogłam uchwycić to, jak naprawdę wyglądały. Oczywiście jest widoczne, że moje włosy w rzeczywistości wcale nie są takie zdrowe i piękne, jak można by pomyśleć, ale gwarantuję Wam, że nie mają takiego koloru w żadnym oświetleniu.


To by było na tyle :) A jak Wy radzicie sobie z pielęgnacją wysokoporowatych włosów?

Pozdrawiam,
Klaudia

środa, 10 kwietnia 2013

DIY: Serum truskawkowe na rozszerzone pory

Obiecałam kolejny przepis, a więc nadszedł czas, aby się pojawił ;) Tym razem jest to proste serum truskawkowe. Chciałam, żeby było głównie rozjaśniające i lekko napinające skórę. Jak się okazało, oprócz wyżej wymienionych funkcji świetnie zwęża pory, nawilża i oczyszcza - dzięki niemu znacznie poprawił się stan rozpulchnionej skóry i zaskórników wokół nosa! Do zrobienia serum wybrałam ekstrakt z truskawki, jak możemy przeczytać na zrobsobiekrem.pl:

Sok z owoców truskawki stosowany zewnętrznie działa sciągająco, delikatnie oczyszcza i zwęża pory skóry leczy trądzik, wypryski i liszaje. Działa odżywczo, antyoksydacyjnie wygładza, rozjaśnia, ujędrnia suchą zwiotczałą cerę. Stymuluje lepsze ukrwienie skóry, poprzez wspomaganie procesu syntezy kolagenu wpływa na jędrność i elastyczność skóry, wzmacnia ścianki naczyń krwionośnych, rozjaśnia skórę i wpływa na spłycenie zmarszczek. Zalecany jest także przy pielęgnacji cery trądzikowej.



Proporcje (dla ilości 15ml):
  • ekstrakt z truskawki - 2ml
  • olej jojoba - 2ml
  • kwas hialuronowy 1,5% - 3ml
  • kolagen i elastyna - 1ml
  • woda destylowana -  7ml
  • kapsułka witaminy A+E

Wszystkie składniki mieszamy w czystym naczyniu. Oczywiście można zrobić bardziej skoncentrowane serum i dodać nieco mniej wody, jednak jego konsystencja będzie wówczas dość lepka, stąd pomysł na jego rozcieńczenie. Przechowuję je w lodówce, stosuję raz dziennie wieczorem, nakładając je na twarz i szyję opuszkami palców (należy wstrząsnąć przed użyciem). Jest bardzo wydajne, używam go od ponad 2 tygodni i obawiam się, że niedługo minie jego termin ważności (nie dodałam konserwantów). Na przyszłość będę przygotowywać mniejsze porcje. Koszt produkcji (15ml) wynosi 2-3zł. Warto też dodać, że serum obłędnie pachnie :)

Efekty działania serum opisałam pokrótce wyżej, jednak, podsumowując, serum pomaga zwalczyć zaskórniki otwarte, zwęża pory, napina, ujędrnia, nawilża i rozjaśnia skórę, nie zapycha ani nie natłuszcza. Mogę je śmiało polecić wszystkim, którzy walczą ze "zmęczoną" cerą, zaskórnikami otwartymi, suchością i przebarwieniami.

Gotowy kosmetyk można "podziwiać" na zdjęciu na górze :)
Próbowałyście kiedyś robić domowe sera? Jakie składniki należą do Waszych ulubionych?


Pozdrawiam serdecznie, 
Klaudia

PS. Zmieniłam wygląd bloga - chciałam ciekawie, a jednocześnie prosto i przejrzyście. Co myślicie o tej zmianie? ;)

niedziela, 7 kwietnia 2013

Mój pierwszy krem - sposób wykonania, wpadka oraz wrażenia ;)

Pod postem na temat pielęgnacji mojej cery prosiliście mnie, żebym podzieliła się z Wami przepisami na wspomniane tam domowe kosmetyki. Dzisiejszy post nie będzie typowym przepisem, a raczej luźnym sprawozdaniem z tego, jak wyglądało robienie mojego pierwszego kremu ;)


Postanowiłam zrobić krem metodą na gorąco z użyciem emulgatora GSC. Zdecydowałam się na ten emulgator, ponieważ przeczytałam, że jest łatwy w obsłudze, można go używać zarówno w metodzie na gorąco, jak i na zimno oraz że kremy na jego bazie łatwo się wchłaniają i nie zapychają porów. Substancja ma postać białych kulek, przez co łatwo ją stosować. Jestem ciekawa, jak sprawdzi się w metodzie na zimno - być może spróbuję następnym razem ;)


Niestety, moje pierwsze podejście do kremu zakończyło się zupełnym failem :D Do sprawy podeszłam dość ambitnie i przygotowałam fazę wodną, olejową, wszystko było dokładnie odliczone i odmierzone. Podgrzałam i rozpuściłam oleje oraz emulgator, a także podgrzałam ostrożnie fazę wodną. Piszę "ostrożnie", ponieważ, jak się okazało, zbyt ostrożnie - krem się zwarzył. Kiedy połączyłam obie fazy, nie powstała gęsta, kremowa konsystencja, lecz wodnista breja, w której pływały kawałki emulgatora. Nie pomagało długie mieszanie, "krem" ani trochę się nie zagęścił. No cóż... musiałam to po prostu wylać i spróbować jeszcze raz :)

Za drugim razem nie bawiłam się już w dokładne odmierzanie składników, dodałam wszystkiego na oko i podenerwowana tym, że zmarnowałam składniki, zrobiłam krem tylko z masła shea, oliwy z oliwek i wody destylowanej. Tym razem porządnie podgrzałam wodę i wszystko wyszło ładnie, a ja nie mogłam się nadziwić faktem, że właśnie stworzyłam od podstaw swój własny krem :D

Oczywiście kiedy widziałam już, że krem się udał i że uzyskałam pożądaną konsystencję, na koniec dodałam do niego trochę składników aktywnych - ekstrakt z aloesu, witaminy A+E, glicerynę oraz kilka kropli kolagenu i elastyny. Na koniec zakonserwowałam go dwiema kroplami mieszanki DHA BA.


Krem ma lekko żółtawy kolor (zapewne przez obecność w nim oliwy z oliwek), dość lekką, wygodną w nakładaniu konsystencję oraz delikatny, nienarzucający się zapach typowy dla kremów. Przez kilka godzin od zrobienia był dość kleisty, a przez pierwsze dwa dni używania bardzo szybko zastygał na skórze, zostawiając nieco tępą powłokę. Po kilku dniach krem jakby dojrzał i jego aplikacja nieco się poprawiła, choć ze względu na brak dodatków poprawiających smarowność skóra tuż po jego użyciu nadal pozostaje troszeczkę tępa w dotyku (pod tym względem przypomina trochę lubiany przeze mnie krem Herbamedicus). Na szczęście mi to specjalnie nie przeszkadza :) Po kilku, kilkunastu minutach od jego użycia tępa powłoka znika i wówczas mogę się cieszyć miękką, gładką i bardzo fajnie nawilżoną cerą (zasługa ekstraktu z aloesu). Krem dość szybko się wchłania, nie tłuści i nie zapycha porów, a jego dodatkową i bardzo ważną zaletą jest to, że fantastycznie matowi skórę. Generalnie - bardzo się z nim polubiłam i myślę, że robienie własnych kremów to fantastyczna sprawa :)


Jakie są moje wnioski na przyszłość oraz rady dla osób, które przymierzają się do robienia własnych kremów? :)
  • za pierwszym razem nie dodawajcie wyszukanych składników, zróbcie najpierw próbę z tych tanich i łatwo dostępnych. Na wypadek porażki nie będzie wam szkoda, że coś się zmarnowało. Czytanie na temat robienia kremu w Internecie to jedno, a robienie go w rzeczywistości to drugie i do pewnych rzeczy trzeba dojść samemu, mimo posiadania przepisu ;)
  • nie róbcie także kremu w zbyt dużej ilości, ponieważ w razie niepowodzenia zmarnujecie mniej składników, a także szybciej go zużyjecie, jeśli nie do końca spełni wasze oczekiwania. Myślę, że 20g w zupełności wystarczy (ok. 4g fazy olejowej i 16g wodnej).
  • jeśli decydujecie się na metodę "na gorąco", musicie naprawdę porządnie podgrzać fazę wodną - nie może być jedynie ciepła, ale należy też uważać, by nie był to wrzątek. Jeśli użyjecie niewystarczająco gorącej wody, krem się zwarzy, powstaną w nim grudy i generalnie będzie już nie do uratowania.
  • pamiętajcie o czystości miejsca pracy oraz dokładnym zdezynfekowaniu opakowań i naczyń, których używacie do zrobienia kremu! Zresztą, o tym należy pamiętać zawsze, kiedy robicie jakikolwiek kosmetyk.
  • jeśli nie chcecie konserwować kremu, należy przechowywać go w lodówce nie dłużej niż kilkanaście dni.
W gruncie rzeczy robienie kremu nie jest niczym skomplikowanym, jednak należy dokładnie przestrzegać kilku zasad i co nieco na ten temat wiedzieć, aby wszystko się udało. Jeśli chcecie poczytać trochę więcej na ten temat na moim blogu, chętnie napiszę o tym kilka postów :)

I na koniec zdjęcie dzisiejszych włosów - udało mi się zrobić je w innym niż dotychczas świetle :)


Aktualnie są właśnie w trakcie reanimacji po po-olejowym przesuszeniu (napiszę o tym post) i jeszcze nie wróciły do siebie, Są już też trochę przyklapnięte, bo dziś wieczorem wypada kolejne mycie. Fale są od warkocza (nie pogardziłabym, gdyby układały się tak naturalnie ;p).


Jak Wam mija niedziela? Pozdrawiam serdecznie :)
Klaudia

czwartek, 4 kwietnia 2013

Fryzury z HappyHair.pl - pół żartem, pół serio

Kilka dni temu przypadkowo trafiłam na stronkę HappyHair.pl, czyli wirtualnego fryzjera. Chwilę się pobawiłam, a efektami postanowiłam podzielić się z Wami. ;)

Konkluzja jest prosta: praktycznie żadna fryzura poza moją aktualną do mnie nie pasuje, ale za to zaspokoiłam swoją ciekawość i zobaczyłam mniej więcej, jak wyglądałabym w ścięciach, które kiedyś rozważałam lub nad którymi mogę się jeszcze zastanowić w przyszłości. Trzeba przyznać, że ten wirtualny fryzjer jest całkiem w porządku - dopasowuje fryzury w miarę naturalnie, można wypróbować wiele możliwości, jednak aby w pełni korzystać ze strony, trzeba zapłacić (czego nie zrobiłam).

Wszystko poniżej, z opisem i komentarzem. Zdjęcie wzięłam pierwsze lepsze, naprawdę.
No to zaczynamy :)


NIE:

Jeśli kogoś może ciekawi to, jak wyglądałabym w blond włosach, oto próbka. Nie, nie i jeszcze raz nie :P Blado, smętnie, żółto i nieciekawie. Przetestowałam mnóstwo odcieni blondu, wierzcie mi, i we wszystkich wyglądałam tak samo.













Jeszcze gorzej sprawy się mają z rudym, tu już nawet komentarza nie potrzeba - istna tragedia, niezależnie od wybranego odcienia. Ciepłe kolory mi nie służą. Przepraszam za to zamalowane ramię, na oryginalnym zdjęciu miałam w tym miejscu swoje włosy.














Teraz wariant samej fryzury, nie koloru - przedziałek na środku. Nigdy tak nie lubiłam, zawsze nosiłam na bok, jakoś nie pasowała mi taka symetria.













Grzywka na prosto - kilka razy ją tak ścięłam, spotkałam się nawet z opiniami, że jest mi w niej dobrze, jednak ja sama zdecydowanie wolę grzywki asymetryczne, a najlepiej w ogóle bez. Mam wrażenie, że taka fryzura byłaby strasznie przytłaczająca, zwłaszcza, że noszę okulary i razem nie wyglądałoby to zbyt dobrze.









Loki - naturalnie moje włosy są praktycznie proste, i całe szczęście. Nie czuję się dobrze w lokach. Kilka razy kręciłam włosy na szczególne okazje, jednak czułam się dziwnie nieswojo, a sama fryzura była bardzo nietrwała mimo użycia wielu, wielu kosmetyków do stylizacji, co dodatkowo mnie zniechęcało. Poza tym skręt wychodził bardzo różny i po studniówce, kiedy to włosy zakręciły się wyjątkowo niefajnie, postanowiłam, że póki co się z nimi pożegnam i od tamtej pory na szczególne okazje po prostu włosy prostuję.









TAK?
Poniżej ścięcia (nie kolory), które ostatecznie mogłyby przejść ;)


Taka fryzura chodzi mi po głowie chyba od 12 roku życia i podoba mi się bardzo, ale obawiam się, że źle bym się w takiej czuła i nie wiem, czy kiedyś zdecyduję się na takie cięcie. Z drugiej strony, zawsze widziałam siebie w długich włosach i być może nadejdzie dzień, kiedy będę chciała odmiany. Na razie jednak nie będę rezygnować z długich włosów.

Wydaje mi się, że wygląda całkiem dobrze. Jak myślicie? ;)











Okropna żółć, ale długość całkiem ok. Na pewno bezpieczniejsza opcja na wypadek, gdyby kiedyś zachciało mi się krótszych włosów. Bardzo podoba mi się taka długość u innych, a poza tym o takie włosy bardzo łatwo jest zadbać, więc wyglądałyby bardzo zdrowo.










I już ostatnia propozycja długości, też bardzo mi się podoba, ale moje włosy nie są aż tak falowane i nie wiem, czy fryzura ułożyłaby się u mnie równie fajnie.













Póki co nie zamierzam nic zmieniać, to tylko zabawa i w pewien sposób zaspokojenie ciekawości.
Jak Wam się podobają te fryzury? Co myślicie o samym wpisie? ;)
 
Pozdrawiam,
Klaudia

środa, 3 kwietnia 2013

Moja cera - jej historia, problemy oraz aktualna pielęgnacja

Dzisiejszy post poświęcony będzie czemuś, o czym na blogu pisałam bardzo mało, a czemu poświęcam ostatnio coraz więcej uwagi - pielęgnacji twarzy.


Na początek trochę mojej "twarzowej historii".

W tym poście nie będę Was bajerować i od razu przyznam, że jeśli chodzi o cerę, to mam w życiu trochę szczęścia. Prawda jest taka, że moja cera nigdy nie sprawiała mi szczególnych kłopotów i nie wymagała szczególnej troski. Jeszcze rok temu jej pielęgnacja ograniczała się w zasadzie do mycia co rano żelem antybakteryjnym, czasami przecierania tonikiem z alkoholem - i na tym koniec. Prawie nie używałam kremów, bo strasznie przetłuszczały mi skórę, a i nie czułam specjalnej potrzeby ich stosowania. Pojęcie peeling, maseczka albo suplementy w moim słowniku nie istniały. Odżywiałam się również kiepsko - fast foody, zbyt mało warzyw i owoców, słodycze. Czasami aż mi wstyd, kiedy pomyślę, jak mało uwagi poświęcałam swojej cerze, a jednocześnie dziwię się, jak to możliwe, że jej stan ciągle był całkiem zadowalający. Przy takiej pielęgnacji powinna być przecież maksymalnie przesuszona, zasypana pryszczami, łuszcząca się i przejawiająca wszelkie inne objawy świadczące o tym totalnym zaniedbaniu i braku jakiejkolwiek świadomości pielęgnacyjnej. A jednak - nie była.

Oczywistą sprawą jednak jest to, że nie było jak w bajce i były momenty, kiedy i mnie dotknął problem wyprysków i niedoskonałości, nie był to jednak typowy trądzik, z którym walczyło wiele osób w moim wieku. Największy wysyp miał miejsce na przełomie drugiej i trzeciej klasy gimnazjum i wyglądał mniej więcej tak, jak na zdjęciu po lewej.

Być może zostanę zlinczowana za to, co w tym momencie powiem, ale uważam, że dobry stan mojej cery mimo niezbyt prawidłowej pielęgnacji zawdzięczam nieużywaniu kosmetyków do makijażu - pudru, fluidu, podkładu czy korektora. Poza kilkoma szczególnymi okazjami nigdy nie używałam żadnego z powyższych kosmetyków. Prawda była taka, że i tak nie były w stanie nic zakryć, a jedynie dodatkowo zanieczyszczały i zapychały cerę. Stwierdziłam, że wypryski są w moim wieku czymś naturalnym i nie zawracałam sobie głowy maskowaniem ich na siłę.

Wymienionych wyżej kosmetyków nie używam do dziś. Po prostu nie mogłabym wstać rano i nałożyć na całą twarz warstwy fluidu czy podkładu. Nie mogłabym znieść myśli, że moja twarz jest pokryta czymś, co zapycha mi pory, powoduje wzmożoną produkcję sebum i sprawia, że po kilku godzinach cera wygląda nieświeżo. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, że drogeryjnym kosmetykom do makijażu bardzo daleko jest do natury i ich składy są często parafinowo-silikonową mieszanką, która bynajmniej nie ma dobrego wpływu na naszą cerę. Jaki ma sens pielęgnacja, skoro jednocześnie każdego dnia fundujemy swojej skórze taką warstwę zanieczyszczeń?

Wiem, że wiele dziewczyn nie wyobraża sobie codziennego makijażu bez pudru czy podkładu, ale moja cera takich kosmetyków zwyczajnie nie toleruje. Według mnie pielęgnacja twarzy mija się z celem, skoro i tak co rano nałożymy na nią grubą warstwę kosmetyków. Odkąd zagłębiłam się w naturalne metody, staram się dbać o cerę tak, by wyglądała ładnie i zdrowo bez wspomagania się makijażem.


Aktualnie mam już właściwie za sobą okres wyprysków, czasami zdarzają się niespodzianki, ale absolutnie się nimi nie przejmuję. Odkąd zainteresowałam się naturalną pielęgnacją włosów, wprowadziłam też kilka zmian w pielęgnacji cery. Żel silnie oczyszczający zamieniłam na bardziej delikatny Facelle, zaczęłam stosować regularnie nawilżające kremy bez silikonów i parafiny oraz domowej roboty toniki. Dzięki wprowadzeniu domowej roboty kosmetyków niemalże natychmiast udało mi się w znacznej mierze zwalczyć największy problem mojej cery - rozpulchnioną skórę wokół nosa oraz tworzące się tam zaskórniki. Osobiście byłam w szoku, że naturalne metody naprawdę poradziły sobie z czymś, z czym przez lata nie radziły sobie drogeryjne, niby-głęboko oczyszczające produkty ;)


Jak dokładnie wygląda aktualna pielęgnacja mojej twarzy?
  • mycie żelem Facelle dwa razy dziennie - rano i wieczorem
  • po myciu przemywanie domowej roboty tonikiem (aktualnie z zielonej herbaty) - rano i wieczorem
  • stosowanie domowej roboty serum truskawkowego (nawilża, ściąga pory) - wieczorem
  • stosowanie domowej roboty kremu nawilżająco-odżywczego bazującego na naturalnych składnikach bądź kremu Herbamedicus wzbogaconego półproduktami - rano i wieczorem
  • peeling z korundu - co kilkanaście dni
  • dodatkowo: zdrowa dieta (brak fast foodów, ograniczenie słodyczy, zwiększenie spożycia warzyw i owoców, suplementacja, picie dużej ilości wody mineralnej itp.)

Program naprawdę minimalny, a efekty fenomenalne! Jeśli temat Was interesuje, w ciągu najbliższych dni mogę dokładnie opisać poszczególne etapy pielęgnacji oraz przepisy na robione przeze mnie kosmetyki :) Naturalną i świadomą pielęgnację cery mogę śmiało polecić każdemu - poznanie problemów swojej cery i stosowanie indywidualnie dobranych produktów może przynieść naprawdę znaczną poprawę.

Oczywiście moja cera nie jest idealna. Dalej powstają na niej zaskórniki, czasem krostki, a pewnie niedługo zaczną i zmarszczki (:D), ale ponieważ jej stan pozwala mi na niestosowanie absolutnie żadnego makijażu i czucie się z tym dobrze, uważam, że mogę ją śmiało zaliczyć do moich atutów. Zdaję sobie sprawę, że jest to w dużej mierze zasługa natury, a nie pielęgnacji, jednak odkąd stosuję wyżej wymienione punkty, udało mi się zwalczyć problemy, z którymi stosowane do tej pory metody sobie nie radziły, stąd też postanowiłam poruszyć ten temat na blogu.

Wszystkie zdjęcia w tym poście są "bez makijażu" i bez przeróbki.
Produkty, które obecnie stosuję, możecie zobaczyć na zdjęciu na samej górze.

Pozdrawiam serdecznie,
Klaudia :)

wtorek, 2 kwietnia 2013

Moje włosy - Kwiecień 2013


Marzec był obfity zarówno we włosowe sukcesy, jak i porażki. Były momenty, kiedy byłam z nich bardzo zadowolona, a innym razem dosłownie załamywałam ręce, patrząc na nie w lustrze bądź na zdjęciach.

Ostatni miesiąc minął mi przede wszystkim pod hasłem farbowania Khadi. Farbowanie przeprowadziłam 15.03. i efekt tuż po był naprawdę świetny - włosy były błyszczące, wzmocnione, kolor chłodniejszy i głębszy. Niestety farba prawie w całości wypłukała się po zaledwie 2-3 myciach, pozostawiając po sobie rudawy, ale na szczęście niezbyt widoczny poblask. Myślę jednak, że zdecyduję się na kolejne farbowania - liczę na to, że z czasem farba będzie trwalsza, bo efekt jest naprawdę warty zachodu.
(więcej o farbowaniu tutaj)

Kilka dni temu wybrałam się też na podcięcie. Włosy bardzo tego potrzebowały, bo rosły nierówno, a i kilka cm końców było już w niezbyt dobrym stanie. Zdecydowałam także, że jednak chcę włosy zapuszczać - na razie do zapięcia od stanika. Mam nadzieję, że uda mi się to osiągnąć do końca wakacji.
(więcej o podcięciu tutaj)

W marcu udało mi się też zahamować wypadanie, z czym walczyłam w lutym oraz jeszcze na początku miesiąca. Pomogło odstawienie samorobionej wcierki zakonserwowanej alkoholem (tak, moja skóra głowy alkoholu jednak nie toleruje, teraz już wiem to na pewno). Od dwóch tygodni stosuję także wcierkę z kozieradki - o efektach pewnie za jakiś czas napiszę na blogu.

Niestety od kilkunastu dni moje włosy są bardzo suche, sztywne i niesforne. W dniu wczorajszym postanowiłam je gruntownie nawilżyć, stosując maskę wzbogaconą półproduktami - niestety z niewiadomych mi przyczyn uzyskałam efekt odwrotny do zamierzonego :P Włosy są strasznie twarde, szorstkie w dotyku i nadal suche. Trudno, przy następnym myciu oczyszczę je i spróbuję nawilżyć jeszcze raz.


Plany na kwiecień? 
  • mniej olejowania, więcej nawilżania. Chyba zapomniałam, że moje włosy lubią przede wszystkim pić i w marcu zbytnio szalałam, jeśli chodzi o oleje. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się doprowadzić je do przyzwoitego stanu.
  • zapuszczanie - na razie testuję wcierkę z kozieradki, jeśli efekty nie będą zadowalające, być może zamienię ją na coś innego
  • kontynuowanie koktajlowej akcji (+ suplementacja siemieniem lnianym)



A Wam jak minął marzec? ;)

PS. Prosiliście mnie ostatnio o zdjęcie moich włosów z lampą. Nigdy takich zdjęć nie robię, ponieważ obraz włosów kompletnie mija się wówczas z rzeczywistością, ale na Waszą prośbę takie zdjęcie wstawiam :)


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

DIY: Tonik z zielonej herbaty

W robienie własnych toników bawię się już od jakiegoś czasu, a kilka dni temu zrobiłam chyba, jak do tej pory, najlepszy - pokochałam go od pierwszego użycia :) Mowa o toniku z zielonej herbaty.

Jak powszechnie wiadomo, zielona herbata ma silne działanie antyoksydacyjne, dzięki czemu zapobiega powstawaniu wolnych rodników i hamuje procesy starzenia się skóry. Jest więc doskonałą bazą pod tego typu kosmetyk. Oczywiście w zależności od tego, co do niej dodamy, zyska ona dodatkowe właściwości - taki kosmetyk możemy właściwie dowolnie modyfikować. Ponieważ moja cera nie ma specyficznych problemów, chciałam uzyskać tonik lekki, nawilżająco-odżywczy, lekko rozjaśniający.

Użyłam:
  • zielonej herbaty bez dodatków (zaparzonej w wodzie destylowanej!) - ok. 60 ml
  • oleju jojoba (może to być inny olej, który wasza skóra lubi) - 2 ml
  • ekstraktu z aloesu zatężonego 10x - 15 kropli
  • witamina A+E - 1 kapsułka
  • opcjonalnie: kilka kropli soku z cytryny


    Wszystkie składniki mieszamy w zlewce bądź innym naczyniu (koniecznie zdezynfekowanym lub wyparzonym!). Gotowy tonik przelewamy do opakowania, trzymamy w lodówce przez max. kilkanaście dni. Oczywiście tonik możemy zakonserwować i wówczas jego termin ważności będzie dłuższy, ale ponieważ jest to kosmetyk, który nakładamy na twarz w pierwszej kolejności i jego składniki są dość dobrze wchłaniane, nie polecam tego robić.
    UWAGA: Oczywiście do przygotowania toniku używamy herbaty wystudzonej, nie dodajemy składników do bardzo gorącej wody, pamiętamy też, że zieloną herbatę najlepiej parzyć w temp. 60-80*C - w wyższej traci ona część cennych substancji.

    Powyższe ilości pozwalają na zrobienie kosmetyku w ilości około 60ml, czyli takiej, która mi wystarcza na około 2 tygodnie. Tonik przelewam do buteleczki o pojemności 125ml - mniejszej niestety nie mam, ale w zasadzie mi to nie przeszkadza :) Gotowy produkt prezentuje się tak:

Cera po tym toniku jest fantastycznie nawilżona, odświeżona i rozjaśniona, jednym słowem - zdecydowanie polecam! Myślę, że ten kosmetyk sprawdzi się w przypadku niemal każdego rodzaju skóry - jest prosty w przygotowaniu, nie zawiera szkodliwych substancji, dobrze pielęgnuje.

Polecam i pozdrawiam,
Klaudia :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...